"Nasz" Portugalczyk wysadził nas na jakims rondzie w Salamance(smutno było, bo rzeczywiście gdybyśmy się nie umówili z Jola i Tadkiem, pojechalibyśmy do Porto jak nic:))moze to się dziś wydaje śmieszne ale w 1995 mało kto jeździł stopem z telefonem komórkowym..umowa to była umowa, ludzie umawiali się w konkretnych miejscach np. o pełnych godzinach przy katedrze:))zawsze działało
Więc wyladowaliśmy, zostawiliśmy bagaze w jakims kościele, sklepie czy knajpie(jak było w Salamance dokładnie nie pamiętam ale mniej więcej tak to zwykle wygladało:))i ruszyliśmy zwiedzac: koscioły, piękne uliczki, znowu koscioły, kościoły i katedra:))
Katedra...pod jej głównym wejsciem spaliśmy, bo jak wiadomo duze miasto nie jest przyjacielem autostopowicza: namiotu nie rozbijesz...
Taka była teoria ale ja z Jola obaliłyśmy w Avila:))